Dobre słowa

2012.12.23

 

     Niedaleko Kathmandu znajduje się wzgórze Nagarjun. Raptem nieco ponad dwa tysiące metrów wysokości. Na Nagarjun  znajduje się miejsce pielgrzymek buddystów oraz punkt widokowy. Aby się tam dostać podróżny ma dwie możliwości. Idzie ścieżką ostro pod górę przez las około dwie godziny, albo jedzie autem, też jakieś dwie godziny. Pojechałem tam takim małym busem wraz z przyjacielem i jego rodziną. Droga była mocno zakurzona, a wertepy nie zapewniały żadnego komfortu. Na szczycie było wiele pielgrzymek i żadnego turysty. Luty to nie jest sezon turystyczny. Przed południem widok na Himalaje przysłaniała mgła, a dolinę Kathmandu można było sobie tylko wyobrazić. Ja jednak byłem tam nie dla widoków.

     Pojechałem do Nepalu przede wszystkim na Losar. Tybetański Nowy Rok. Święto to szczególne bo jakby pomieszane nasze Boże Narodzenie, Nowy Rok i Wielkanoc. Obchody trwają długo, mniej więcej dwa tygodnie. Losar ma oczywiście moment kulminacyjny, ale wszystko co się dzieje w tym okresie jest interesujące. Na Losar pojechałem w roku 2006. To długa opowieść, ale tym razem chcę jedynie wspomnieć pewne wydarzenie jakie miało miejsce właśnie na wzgórzu Nagarjun.

     Byłem tam kilka godzin, obserwowałem buddyjskie obrzędy religijne. Palenie kadzideł, rozwieszanie flag modlitewnych, rytuały, modlitwy. Całe wzgórze zasnute było dymem z ognisk, na których palono wonności. Słońce wyłaniało się powoli zza chmur. Niedaleko niewielkiego sanktuarium, miejsca pielgrzymek jest stalowa wieża widokowa wysoka na kilkanaście metrów. Wchodzi się na nią po metalowych drabinach. Na jej szczycie mieści się kilka osób, może dziesięć. Wśród różnych nacji nepalskich byli tam także Tybetańczycy. Pewna mniej więcej dwudziestoosobowa ich grupa przyjechała na Nowy Rok ze Stanów Zjednoczonych i zawitali na Nagarjun. Wyglądali jak nowocześni indianie. Kowbojki, jeansy, kraciaste koszule, kamizelki i skórzane kapelusze z wielkimi rondami. Większość z nich nosiła długie, czarne warkocze, w które wplecione mieli kontrastowe, czerwone pasma włóczki. Wszyscy pod pachami dźwigali kartonowe szare pudła. Przechadzali się po wzgórzu kierując się w stronę tej stalowej wieży widokowej. Wchodząc na nią śpiewali. Wszyscy się nie mieścili, więc na podestach między drabinami czekali na swoją kolej wejścia na samą górę. Na górze okazało się co w tych pudłach było. Setki, tysiące, miliony kolorowych karteczek z nadrukowanymi modlitwami. Po kolei, jeden po drugim rzucali je na wiatr. A wiatr unosił je w górę. Wyżej i wyżej, aż ginęły gdzieś na niebie. Całe niebo zasnute było tym swoistym konfetti. Część karteczek opadła na wzgórze jak wielobarwny deszcz. Część poszybowała gdzieś w dal niesiona podmuchami. Wszyscy patrzyli w górę na te karteczki. Karteczki z modlitwami rzuconymi na wiatr. Wiatr miał je ponieść w świat, a świat miał zostać wypełniony dobrymi słowami. Dla buddystów istotna jest także ilość modlitw, zatem im więcej tym lepiej. Jedną z tych karteczek ze wzgórza Nagarjun mam. Zdjęcie poniżej to właśnie te karteczki rzucane na wiatr. Niósł ten wiatr dobre słowa i niósł. Aż tu przyniósł.

     Zachowując pewną paralelę, w Święta Bożego Narodzenia wypełniajmy domy dobrymi słowami. Wypełniajmy przestrzeń wokół nas dobrymi słowami ... jeśli umiemy to robić. A może uda się to czynić także potem?

 

Przemysław Spych

 

‹ Starsza Nowsza › Pokaż wszystkie ›