Lukla. Wrota Himalajów.

2013.05.25

 

          Lukla to w zasadzie lotnisko i to chyba najbardziej popularne lotnisko po południowej stronie Himalajów. To tutaj lądują przybysze chcący szybko dostać się z Kathmandu pod lub na Everest. Lot ze stolicy Nepalu trwa mniej więcej czterdzieści pięć minut i w tym czasie z okien samolotu podziwiać można przepiękną, rozległą panoramę Himalajów. To stąd najczęściej zaczyna się wędrówka do parku narodowego Sagarmatha. Lukla to wrota do doliny Khumbu.

 

         

 

          O lotnisku tym krążą przerażające opowieści i każdy, kto po raz pierwszy tutaj ląduje jest co najmniej zaniepokojony. Mówią one o lotnisku położonym na wielkiej skarpie i tylko jednej szansie wylądowania, oraz jednej szansie wystartowania małych samolocików. Ryzyko w ustach tych co to już tam lądowali polega na tym, że jeśli pilot podejdzie do lądowania zbyt nisko i nie trafi w pas to rozbija się o urwisko.  Roztrzaskany samolot spada w dół powiększając stertę leżących poniżej podobnych maszyn. Ciał ofiar tych wypadków ponoć nie wydobywa się, bo nie ma jak i powiększają one rzeszę szkieletów. Dokładnie ten sam los czeka samoloty, które nie dość się rozpędzą i ... nie dadzą rady wzbić się w powietrze. One też podobno tam leżą, z tą tylko różnicą, że trochę dalej od urwiska.

 

 

          Opowieści te są jednak mocno przesadzone, choć zarówno lądowanie, jak i start dostarczyć mogą niewątpliwie bardzo silnych emocji. Także pilotom, o czym za chwilę. Podchodząc do lądowania rzeczywiście mamy wrażenie, że lotnisko leży nad urwiskiem i, że pilot bujającym się na boki niewielkim dwunastoosobowym samolocikiem w malutki pas do lądowania po prostu nie trafi. Pasażerowie otwierają szerzej oczy. Do tego lądowisko jest pochylone i samoloty lądują pod górę, a potem startują w dół. Przy starcie z kolei samolociki podjeżdżają z małej zatoczki parkingowej mieszczącej cztery maszyny kawałek pod górę na sam koniec pasa startowego, tak, jakby każdy jego centymetr był niezbędny do nabrania odpowiedniej prędkości startowej. Pilot ustawia samolot dziobem w dół, włącza hamulce i stopniowo rozpędza silniki. Samolot zaczyna drżeć, trząść się i podskakiwać w miejscu. W środku hałas jest okrutny. Jak już silniki osiągają obroty umożliwiające niemal oderwanie się od skrzydeł, a pasażerowie z niepokojem na siebie zerkają, pilot nagle puszcza hamulce. Pasażerów przez kilkanaście kolejnych sekund absolutnie nic nie jest w stanie oderwać od oparć krzeseł. Samolot zostaje wystrzelony jak z procy i tuż przed końcem pasa, tuż nad tą sławną pustką ziejącą z okrutnego urwiska ... wcale nie unosi się ostro w górę. Samolot nawet lekko nie wznosi się w górę. On rzeczywiście zdecydowanie opada w dół, a żołądki podchodzą do gardeł. Większa część pasażerów w tym momencie korzysta z papierowych torebek. Niekoniecznie dyskretnie. Ale już po chwili szybowania samolot zaczyna wznosić się w górę i wszyscy są ocaleni. Lecąc dalej nad górami, przelatując nad grzbietami samolociki nierzadko wpadają w dziury powietrzne, co powoduje ponowne podsuwanie papierowych torebek do ust. Czasem kilkukrotnie.

 

 

          A co ze wspomnianym pilotem? W 2009 roku siedziałem na pasie startowym lotniska w Kathmandu na ławeczce wraz z kilkoma miejscowymi osobami czekając na opóźniający się lot do Lukli. Pozwolono nam wysiąść z samolotu bo przedłużające się oczekiwanie na start w gorącym blaszanym pudełku było mocno uciążliwe. Ponieważ nigdzie mi się nie spieszyło i nic mnie nie goniło, siedziałem sobie spokojnie podziwiając życie lotniska. Postanowiłem niczym się nie przejmować. Przejmował się za to pilot i pozostali pasażerowie. Pilot pił kolejne kawy, a tuż obok startowały kolejne samolociki do Lukli. Nasz jednak nie miał nawet włączonych silników. Pasażerowie wyraźnie się niecierpliwili. Po godzinie pilot musiał jechać do toalety z pełnym pęcherzem a wszyscy siedzący na ławeczce  zaczęli się denerwować i wyraźnie komentować sytuację. Napięcie rosło. Pilot po powrocie nadal nie startował, rozmawiał tylko z drugim pilotem chyba o sprawach technicznych. Coś tam pokręcił w radiu, trochę posiedział w kabinie, zapalił silniki, ale zaraz je zgasił. W końcu pasażerowie zaczęli jawnie komentować opóźnienie i poczynania pilota. A wypowiedzi raczej nie były przyjazne. Frustracja pasażerów wzięła górę. Oczywiście nic nie rozumiałem, bo w Nepali znam zaledwie kilka słów. Nawet mój przyjaciel, z którym podróżowałem był wyraźnie zdenerwowany. W końcu spytałem o co chodzi. Otrzymałem odpowiedź, że pilot pierwszy raz leci do Lukli i po prostu boi się tam lądować. Nie powiem, że przyjąłem to z entuzjazmem, i że poprawiło to moje samopoczucie. Po niespełna dwóch godzinach pilot w końcu podjął decyzję, że poleci. W końcu wystartowaliśmy. Ponieważ piszę te słowa kilka lat później narzuca się wniosek, że lądowanie odbyło się wówczas bezbłędne.

 

          Lukla jest mniej więcej w kształcie nieforemnej litery „T”, lub też nieforemnej, odwróconej do góry nogami litery „L”. Pionowa nóżka to wspomniany pas startowy, a poprzeczka to długa, wąska i dość ruchliwa uliczka z dwu, trzykondygnacyjnymi budynkami, w których są sklepiki, hoteliki i restauracyjki. Lukla to kolorowy, ruchliwy, czasem mocno zatłoczony węzeł komunikacyjny. Jeśli w sezonie przez dwa, trzy dni jest gęsta mgła i nie latają tu samoloty to tłum oczekujących na odlot narasta i narasta. Miasteczko napełnia się do granic możliwości i niemal pęka w szwach. Potem, gdy mgła puszcza, Lukla hurtem wypluwa przybyszów przez pas startowy i hurtem przyjmuje kolejnych.

 

Przemysław Spych

 

 

 

 

 

 

‹ Starsza Nowsza › Pokaż wszystkie ›