Półtora kilometra w bok.

2014.07.23

 

          Jechałem niedawno wschodnimi rubieżami Polski. Z południa jechałem na północ. Nie lubię nawigacji. Mam, ale nie lubię. Mam, ale włączam tylko jak muszę jakiś adres w mieście jakimś znaleźć. Nawigacja nie ma duszy. Nawigacja popędza kierowcę. Masz do celu 3 godziny 47 minut. Więc przyciskasz. Czy uda się podgonić? Masz do celu 3 godziny 34 minuty. Wolę mapę.

 

          Mam taki duży atlas Polski. Wiele lat już ze mną jeździ. Nieaktualny już, bo nowych autostrad nie ma i dróg kilku. Ale jak go wymienić jak na nim notatki i zapiski znaleźć można. Więc z nim jeżdżę. Ma wiele dodatkowych informacji. Tutaj to, a tam tamto. Zanim pojadę w dłuższą drogę patrzę na mapę. Zwłaszcza jak to dla mnie jakiś nowy rejon. I tak mnie tknęło aby zjechać z drogi. Lubię zjechać z drogi. Zatrzymać się i popatrzeć. Zjeść suchą bułkę kupioną w wiejskim sklepie. Pogadać z pijaczkiem siedzącym na schodach z flaszką taniego wina, albo z księdzem regulującym rachunek, albo z człowiekiem pasącym krowy na łące. Zjechałem więc z drogi kiedy jechałem z południa na północ wschodnimi rubieżami kraju. Niedawno to było.

 

          Dwieście, może trzysta metrów od drogi był drewniany mostek. Zatrzymałem się bo dziurawy. Kupa piachu przed nim bo najazd będą pewno naprawiać. Jak przejechać? Po śladach widać, że bokiem mijają dziurę. Też minąłem powolutku. Kilometr dalej dojeżdżam do wioski. Wita mnie nietypowa tablica. To znaczy tablica typowa, tylko nietypowo postawiona.

 

 

          W lewo, albo w prawo można po lichym asfalcie jechać. Gdzie jest sklep? Może nie ma? W lewo jadę. Przed końcem wsi znajduję zakład produkujący kafle. Wyciągam aparat fotograficzny. Właściciel zajęty mocno. Coś przez telefon ustala. Format kafli, kolor. Nie przeszkadzam. Cieszę oczy i przypomina mi się Sylwia i Wojtek. On etnograf, ona archeolog. Na pracę magisterską Sylwia odbudowywała piec kaflowy. Mam skopiowane fragmenty książek dotyczących ceramiki, które od nich kiedyś pożyczyłem. Pouczające. Wsiadam w auto, zawracam i jadę dalej szukać sklepu. Powoli przed siebie. Przed drugim końcem wsi znajduję kilka interesujących rzeczy. Po pierwsze kozę pilnującą starego pieca wypałowego, koło jakiejś rozpadłej chałupy. Pytam ją o sklep, ale nie rozumiem co do mnie mówi. Albo ona nie rozumie mnie. Pogawędziliśmy chwilę o tym i tamtym. U niej chyba wszystko po staremu. Ruszyłem dalej.

 

 

 

          Dalej był ładny dom, ale nikogo w obejściu nie było. Zrobiłem kilka zdjęć. Przy kolorowym wozie spotkałem starszego człowieka. Spytałem o jakiś zakład garncarski. Pokazał ręką i powiedział, że tu zaraz za górką w bok, że jest tabliczka, że muszę zawrócić. Zawróciłem i podjechałem kawałek. Rzeczywiście. Tu zaraz za górką w bok. Była tabliczka. Wjechałem po piaszczystym podjeździe. Stary, drewniany budynek był zamknięty. Na drzwiach była kartka z telefonem. Cóż robić. Zadzwoniłem.

 

 

 

          Dziesięć minut później byłem w środku i rozmawiałem z właścicielką. Piec ma ponad sto lat. Najstarszy piec we wsi – opowiada – przechodzi z pokolenia na pokolenie. Zapadł się na górze, ale mąż naprawił. Cały czas wypalamy garnki. Glinę z rzeki bierzemy, dobra jest. Mąż robi garnki na kole, a ja maluję wzory i dolepiam uszy. Dużo tego robimy. Do malowania mam takie przyrządy z rogów i gęsich piór. Starte już, wytarte, bo teraz trudno o pióra gęsi. Ludzi na wsi nie mają już gęsi. Opowiadała, kto na tym piecu pracował i jak się nakłada szkliwo. Tak poznałem zakład Państwa Basi i Mieczysława Żelazko.  Zgadaliśmy się, że i ja co nieco wiem o technologii ceramiki, więc opowiedziała mi jak kontrolują temperaturę i czas wypału. Przez okienka zaglądają do pieca. Obserwują szkliwo i kolory. Tysiąc dwieście stopni. Miło się gawędziło. Kupiłem coś, co mi w oko wpadło. Trzeba rozmienić pieniądze. Sklep jest? Zapytałem. Jest. Tam kawałek dalej przy drodze w bok. Był.

 

 

 

          Kupiłem bułkę i kefir. Rozmieniłem pieniądze i uregulowałem należność za dzbanki. Pożegnałem się. Ceramikę delikatnie umościłem w bagażniku i ruszyłem w drogę. W lesie zjadłem bułkę i wypiłem kefir. Posłuchałem chwilę wiatru w koronach drzew. Przez mostek przejechałem już pewniej i skręciłem w główną szosę. Jechałem dalej z południa na północ. Wschodnimi rubieżami Polski. Czas zaczął biec dalej.

 

Przemysław Spych

 

‹ Starsza Nowsza › Pokaż wszystkie ›