Sto osiem

2013.01.07

 

     Wpadł mi w ręce ostatnio pewien artykuł na temat czasu. Autorem jest profesor filozofii Craig Callender. A wiadomo, jak czas to skojarzenia są oczywiste. Einstein, teoria względności, grawitacja i światło. Co było na początku i co będzie na końcu? Czy podróże w czasie są możliwe? Czy fizyka, religia i filozofia mają ze sobą coś wspólnego? No cóż, każdy tutaj ma oczywiście prawo mieć swoje zdanie. Ja jednak uważam, że mają, a zagłębiając się w temat dochodzę do wniosku, że mają wiele. Opowiem o pewnym przedmiocie i pewnej fotografii jaką wykonałem, a przy okazji zabiorę cię w podróż w czasie, aby fizyka i religia spotkały się razem na polu filozofii.

     Zatem, czy można podróżować w czasie? Ja podróżuję. Pisząc te słowa za plecami mam kredens, który dostałem od przyjaciela. Stary, nadżarty przez korniki kredens z surowego drewna. Ma prawie sto lat i wystarczy, że go dotknę, poczuję ciepło i fakturę drewna, zastanowię się nad jego historią, której nie znam i ... mam osobistą podróż w czasie. Ale to oczywiście humorystyczna dygresja.

 

     Po co nam czas? Nam ludziom. Po co czas nauczycielowi? Aby wiedział ile ma trwać jedna lekcja. Po co czas policjantowi? Aby wiedział że jak drogę podzielić przez czas to wyjdzie prędkość. Po co czas lekarzowi? Aby wiedział ile uderzeń serca na sekundę ma zdrowy człowiek. Po co czas fizykowi? Aby wiedział co to częstotliwość fal. Po co czas filozofowi? Aby zastanawiał się nad jego sensem.

     We wspomnianym artykule bardzo obrazowo przedstawił autor sens pojęcia „czasu” jako sposób opisu ruchu i zmian. Profesor Callender, filozof zajmujący się zjawiskami fizycznymi, podał trzy dane. Mianowicie to, że prędkość światła wynosi trzysta tysięcy kilometrów na godzinę, to, że serce uderza siedemdziesiąt pięć razy na minutę, oraz to, że ziemia obraca się wokół osi jeden raz na dobę. Przyjął też, że jeśli podstawową jednostką czasu byłaby nie sekunda a jedno uderzenie serca to wykonując banalne obliczenia doszlibyśmy do wniosku, że na przykład w czasie jednego uderzenia serca światło pokonuje dwieście czterdzieści tysięcy kilometrów. Pójdźmy dalej tym tokiem rozumowania. Przy założeniu, że obwód Ziemi wynosi czterdzieści tysięcy kilometrów, to w czasie jednego uderzenia serca światło okrążyłoby Ziemię sześć razy. Ale w czasie tego jednego uderzenia serca światło z ziemi nie dotarłoby do Księżyca, bo odległość ta wynosi mniej więcej trzysta osiemdziesiąt tysięcy kilometrów. Teraz Słońce. Słońce jest oddalone od Ziemi o jakieś sto pięćdziesiąt milionów kilometrów i światło ze Słońca dociera do nas po około sześciuset uderzeniach serca, czyli po mniej więcej ośmiu minutach. Jeśli zatem wystawimy twarz na słońce na chwilę tylko, na mgnienie oka, na ułamek sekundy, to światło na nas padające wyemitowane zostało przez naszą gwiazdę osiem minut wcześniej. Jeśli jednak wytrwamy tak wystawiając twarz na słońce przez osiem minut to dotrze do nas „całe” światło, jakie było w tym czasie „w drodze”. Dziwne, nieprawdaż. Ale wrócę jeszcze do przykładu z artykułu. Profesor Callender zauważył, że w czasie jednego obrotu ziemi dookoła własnej osi serce uderza sto osiem tysięcy razy. Sto osiem tysięcy razy. I wtedy ... przypomniała mi się podróż, przedmiot i zdjęcie jakie wykonałem.

 

     W Kathmandu jest dzielnica Boudhanath, gdzie mieszkają uchodźcy z Tybetu. Jest tam ogromna stupa, kilkanaście pokaźnych klasztorów i masa wąskich, zawiłych uliczek. W czasie święta Losar dzieje się tam wiele, wszystko nabiera kolorytu i ściąga tam wielu ludzi, wielu pielgrzymów, buddystów. Wokół tej wielkiej stupy liczącej kilkaset lat jest masa kolorowych kamieniczek z wieloma sklepikami i kawiarenkami. W tych sklepikach oferowane są wszelakie cuda jakie turysta zechciałby zabrać ze sobą. Poddając się prądowi ludzi okrążających to święte dla buddystów miejsce każdy wędruje swoim tempem. Jedni wolniej, inni szybciej, ale wszyscy w tą samą stronę. Wszyscy zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Stupę masz po prawej stronie. Taki jest zwyczaj. Idziesz, idziesz, idziesz. Jedno okrążenie trwa kilka minut. Idziesz mijając inne zapachy inne dźwięki i inne wszystko. Idziesz raz pod słońce a raz ze słońcem. Bryza porusza tysiące flag modlitewnych. Pali się masa ziół i kadzideł. Poddajesz się pewnemu nastrojowi. Mimo zgiełku tu panującemu jest to spacer absolutnie wyciszający. A są tutaj także miejsca odosobnienia, gdzie ludzie w skupieniu modlą się. Okrążasz, okrążasz i okrążasz, więc spotykasz co jakiś czas tych samych ludzi. W końcu pojawiają się uśmiechy życzliwej uprzejmości. Największy zgiełk jest po południu, gdy ludzie są po pracy. Przechadzając się w słońcu dookoła stupy zaglądałem to tu to tam. Na jednym ze straganów nabyłem kiedyś buddyjski różaniec. Chciałem zabrać ze sobą coś z jednej strony zwyczajnego, ale także prawdziwego. Padło na różaniec z drzewa sandałowego. Mala - tak się nazywa buddyjski różaniec. Kiedy go kupowałem to pewien starszy pan, który okrążał stupę modląc się, i z którym wymieniłem kilka uprzejmych gestów zatrzymał się obok i chwilkę się przyglądał. Gdy różaniec stał się już moją własnością ten pan zaczął pogawędkę a ja odbyłem moją podróż w czasie. Powiedział łamaną angielszczyzną, że mój różaniec nie jest prawdziwy. Jak to? Zdziwiłem się. Przecież wiele osób używa mali z drzewa sandałowego. Uśmiechnął się i powiedział, że on ma prawdziwy różaniec. Wyczułem żart w jego głosie. Wyciągnął rękę zza pleców i pokazał swój. Zdziwiłem się ponownie. Spytałem, czy mogę dotknąć. Przytaknął i podał mi swoją malę. Wziąłem do ręki i zdziwiłem się jeszcze bardziej. Mala tego starszego pana wykonana była z macicy perłowej i złota. Jego różaniec wygładzony i noszący ewidentne znamiona wielu lat przesuwania paciorków w dłoni ważył z pół kilograma. Piękny – powiedziałem – pewnie jest stary. O yes – odparł uśmiechając się – really old. Miałem w dłoni kawałek historii, kto wie co ten różaniec przeszedł, kto się modlił za jego pomocą. Oddałem różaniec i przyznałem, że to jego jest prawdziwy. Zaśmialiśmy się i pożegnaliśmy. Ruszył swoim tempem w dalszą niekończącą się podróż dookoła stupy. Okrążenie za okrążeniem. Okrążenie za okrążeniem... Mantra za mantrą. Cykl za cyklem. Więcej tego pana nie spotkałem. Cykliczność dla buddystów ma wielkie znaczenie. Najistotniejszy w tym wszystkim jest cykl życia i umierania powtarzający się i powtarzający. W nieskończoność. Buddyzm tybetański od bardzo dawna wie o cyklach życiowych człowieka wiele. Wie także to między innymi ile uderzeń serce człowieka wykonuje w cyklu dobowym. Podstawowy, najbardziej powszechny buddyjski różaniec, mala, ma sto osiem paciorków, jak sto osiem tysięcy uderzeń serca wyliczonych przez profesora Callender’a  w artykule. Ale ta symboliczna cyfra wywodzi się między innymi także z obserwacji poczynionych w pewnych praktykach yogi, które mówią że w cyklu dwunastogodzinnym człowiek bierze dziesięć tysięcy osiemset oddechów. Symbolika różańca w każdej religii jest wielopłaszczyznowa i głęboka. Przy cyfrze 108 spotkały się więc fizyka ze swoją analizą czasu z religią bez Boga na polu filozofii.

     No i jeszcze fotografia o której wspomniałem. Zdjęcie wykonałem w 2006 roku podczas święta Losar w Kathmandu właśnie w dzielnicy Boudhanath w jednym z dużych klasztorów. Mężczyzna ze splecionymi za plecami rękoma trzyma w spracowanych dłoniach różaniec przesuwając palcami paciorek za paciorkiem. To na co on patrzy zasługuje na oddzielną opowieść.

 

 

     Ale zdjęcie to zawiera jeszcze pewien element. Wprawne oko zauważy, że do różańca przyczepione są jakieś sznureczki z nawleczonymi srebrnymi pierścieniami. To liczniki. Na jednym takim sznureczku znajduje się dziesięć srebrnych, ciasno osadzonych, małych pierścieni. Po przesunięciu wszystkich stu ośmiu paciorków różańca przesuwa się jeden pierścień. Mamy jeden obrót różańca, czyli na pewno sto mantr. Jeśli na liczniku jest przesuniętych powiedzmy sześć pierścieni to mamy sześć obrotów różańca i na pewno sześćset mantr. I tak dalej. Jeśli na liczniku przesunie się wszystkie dziesięć pierścieni to wyrecytowane zostało tysiąc mantr.  Na różańce mala buddyści zakładają zazwyczaj dwa sznureczki – liczniki. Jeden licznik na jedności, drugi na dziesiątki. Dwa liczniki dają w sumie dziesięć tysięcy wyrecytowanych mantr. Czasem widuje się trzy liczniki, ten trzeci na setki. Wtedy można odliczyć sto tysięcy recytacji. Ale mężczyzna na zdjęciu trzyma różaniec, który ma cztery liczniki. Czwarty to już na tysiące. Ile mantr można odliczyć na czterech sznureczkach? Trzeba dodać do ostatniej cyfry jeszcze jedno zero.

 

     Ile paciorków ma twój różaniec? Pamiętasz?

Przemysław Spych

 

 

‹ Starsza Nowsza › Pokaż wszystkie ›